Pierwsze sygnały wskazujące na degenerację przemysłu hi-fi zaczęły się pojawiać pod koniec lat siedemdziesiątych. Już wtedy padały pytania czy faktycznie jest sens jeszcze bardziej śrubować parametry wzmacniaczy, skoro zniekształcenia są tak małe, że i tak ich nikt nie słyszy.
Pod koniec lat siedemdziesiątych nie było jeszcze płyt kompaktowych. Muzyki słuchaliśmy z płyt analogowych i magnetofonów. Ci zamożniejsi mogli sobie kupić oryginalne płyty, a ci mniej zamożni zadowalali się kopiami tych płyt wykonanymi na taśmach. A proletariat - czyli również ja - słuchał płyt granych przez radio. Najczęściej jednak słuchaliśmy taśm, na których były nagrania płyt puszczanych przez radio. Oczywiście radio odtwarzało płyty wcześniej skopiowane na taśmę często z innej taśmy.
Irracjonalność śrubowania parametrów wzmacniaczy schodziła na drugi plan. Przecież było jeszcze wiele do zrobienia jeśli chodzi o jakość dźwięku. Kto miał płyty chciał mieć lepszy gramofon, lepszą wkładkę, lepszą igłę. Kto słuchał płyt z taśmy starał się zdobyć lepszy magnetofon. Najczęściej te dążenia do lepszego dźwięku ograniczały się do zdobycia lepszej taśmy. Jak ktoś miał taśmy BASF to był gość! A ten co nagrywał z radia chciał mieć lepsze radio, magnetofon, taśmę, wszystko. Mało kto chciał mieć lepszą antenę, zastanawiające.
W latach siedemdziesiątych droga do dobrej jakości dźwięku była długa i wyboista. I zawsze wiodła pod górę. Nawet wybrańcy, którzy mieli płyty nie mogli być w pełni usatysfakcjonowani. Bo przecież mało kto miał nowe płyty. Poza tym nawet nowa płyta po niedługim czasie staje się starym, porysowanym, brudnym, trzeszczącym, chrypiącym i zdartym dziadostwem, którego się nie da się słuchać.
Jedno jest jednak równie pewne jak to, że politycy reprezentują interesy wyborców tylko do dnia wyborów. Analogowe źródła dźwięku były różne. Różniły się od siebie jak dzień i noc. Brzmienie oryginalnej płyty odtwarzane na porządnym gramofonie było czymś zgoła innym od nagrania z radia na taśmie.
Nie można nie wspomnieć tunerów radiowych. Tunerów i radioodbiorników. W ogóle tunery to świetny pretekst do rozwinięcia wątku dotyczącego analogowych źródeł dźwięku. Płyta - wiadomo. Taśma - też. Ale przecież radio jest analogowym źródłem dźwięku. Radio UKF FM jest wciąż powszechnym źródłem analogowego dźwięku. A z tą radiową jakością bywało różnie. I jest różnie.
Okazuje się mianowicie, że sporo zależy od nadajnika. I od Orbana. I jeszcze wielu innych rzeczy. Ale przecież sporo zależy też od jakości nośnika, z którego się w radio gra. W tamtych latach grało się najczęściej z taśm. Ktoś kopiował płyty na taśmę, a potem często jeszcze ktoś inny kopiował tą kopię na inną taśmę, z której grało się na antenie. Więc odtwarzało się kopię kopii płyty, a bywało też, że to była kopia kopii kopii. Kiedy w radio zaczęto grać "prosto z płyty" pojawiła się nowa jakość nadawania. Następnym skokiem jakości było odtwarzanie kompaktów.
Słuchając nagrań starych archiwalnych audycji, które wykonali słuchacze, możemy przeanalizować ich jakość. Oczywiście jest słaba. W tych nagraniach słychać zniekształcenia wniesione przez taśmę, magnetofon, tuner - szczególnie często słychać szum towarzyszący odbiorowi stereo. Ale jednak pamiętamy wszyscy, że jakość dźwięku słuchanego na żywo była często znakomita. Zależy kto na czym słuchał, ale jak miał na czym, jakość była naprawdę doskonała. Kto pamięta pierwszą emisję "Brothers in Arms" wie o co chodzi.
W tamtych czasach nikt nie zwracał uwagi na absurdalność śrubowania parametrów wzmacniaczy, bo jakość w ogóle pozostawiała sporo do życzenia. Płyty analogowe miały, i wciąż mają, swe wady. Magnetofony, zwłaszcza kasetowe - również. Radio nie zawsze ładnie grało. Kto by się tam wzmacniaczem przejmował? Zwłaszcza tym, że jest tak dobry, że lepszy być nie może!
No a ilu z nas miało porządne kolumny? Normą były Altusy, a jak nie Altusy, to i tak były to kolumny z marnymi głośnikami z membranami zrobionymi z makulatury, w kiepskich skrzynkach i z prostymi zwrotnicami 6 dB/okt.
Ale czasy się zmieniają. W latach dziewięćdziesiątych problem jakości źródła dźwięku staje się już nieaktualny. Kto chce mieć jakość, ten kupuje odtwarzacz płyt kompaktowych i kompakty. Niemniej jednak już w latach osiemdziesiątych temat jakości elektroniki wraz z pojawieniem się odtwarzaczy CD Audio został zamknięty. Pod kątem jakości nie można było zrobić już nic więcej. Oczywiście są ludzie, którzy upierają się, że ekspres do kawy nalewający z dokładnością do tysięcznej części mililitra jest dla smakosza sprawą pierwszorzędną, ale ktoś, kto jest kawoszem a nie mitomanem ma na ten temat inne zdanie. Co innego kolumny.
Już nie raz i nie dwa pisałem, niekoniecznie na blogu, że elektronika stoi na poziomie techniki kosmicznej podczas gdy głośniki są w erze kamienia łupanego. Ale może dajmy tym razem spokój głośnikom. Wypada wspomnieć, że od czasu, kiedy poważnie zaprzęgnięto do pracy nad głośnikami, zwrotnicami i w ogóle nad kolumnami komputery, także na tym polu osiągnięto już wszystko, co jest możliwe. Dopóki pozostaniemy przy stosowaniu tradycyjnych głośników, kolejne generacje będą się różnić raczej wyglądem niż jakością. Grać mogą oczywiście różnie, ale to nie będzie wynikać z jakości tylko będzie zależało od decyzji, że własnie tak mają grać. Wybór materiału ma przetworniki i planowanie barwy w sensie przebiegu charakterystyki częstotliwościowej - tylko tyle pozostało konstruktorom. Resztę wyliczy komputer. A wszystko inne to ideologia i dyskusja nad wyższością świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą.
Paradoksalnie wszyscy przywiązują do kolumn najmniejsze znaczenie. Kolumna? Brzmienie?
Iii tam, kolumna. Wzmacniacz. Kabel. To się dla Kowalskiego liczy. Ta... kabel. Kabel byłby ważny w dzieciństwie, coby nim dać niedojrzałym audiofilom po dupie. Teraz na kable jest już za późno.
Co by się stało z producentami sprzętu audio, gdyby ktoś pod koniec lat osiemdziesiątych powiedział: "W porządku riebiata, odtwarzacze mamy obcykane do perfekcji, to samo ze wzmacniaczami. Może coś się jeszcze da zrobić z kolumnami, ale niewiele i to by było wszystko na temat"? No ale przecież ubrać się można i za tysiąc złotych i za milion.
Jeśli chodzi o garderobę i powiedzmy buty, to przynajmniej nikt nie przekonuje, że w butach za stówę nie można wejść na swoją jedynie słuszną i właściwą ścieżkę prowadzącą do odkrycia prawdy absolutnej.
Pytanie, które mnie nurtuje nie polega na tym, kto i kiedy zaczął pisać te wszystkie banialuki o grających w ciepło/zimno wzmacniaczach i o odtwarzaczach oświetlających/przyciemniających brzmienie. Czy jakieś inne bzdury. Zastanawiające jest to, dlaczego przez niemal pół wieku nikt tego nie ośmieszył ostatecznie i raz na zawsze?
Bo trudno jest uwierzyć, że producenci sprzętu audio mają totalną kontrolę nad tym, co się pisze i mówi. Bardziej prawdopodobne jest, że ludzie po prostu wzięli te wszystkie marketingowe dyrdymały za prawdę i naprawdę nikt nie śmiał nawet mieć cienia wątpliwości co do prawdziwości tego reklamowego bełkotu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz