poniedziałek, 17 lutego 2025

Uchem Weterana: Bee Gees Living Eyes

I znów mamy rok 1981. Tym razem na talerzu gramofonu jest album Bee Gees Living Eyes. 

Rys. 1. Chociaż wiele lat minęło, to chyba nikt nie będzie się zastanawiał czy jest sens dywagować nad muzyką Bee Gees. Już tylko z jednego powodu, bo to Giganci.

Mój ojciec miał bardzo dużo znajomych. Te znajomości były utrzymywane przez wiele lat i dość często przyjeżdżali do nas znajomi, którzy mieszkali w całej Polsce. Przyjeżdżali np. Gdańszczanie i Poznaniacy. Właśnie Poznaniakiem był pan Gienek, inżynier mechanik. Był u nas razem z żoną trzy razy, ale tyle to ja pamiętam. Pierwszy raz przyjechali z córką, która była ode mnie tak z 10 lat starsza (ja miałem wtedy lat kilka). Trzeci raz przyjechali z wnukiem. A drugi raz sami. I był to rok 1983. Pamiętam to dlatego, że wtedy właśnie ukazała się płyta Synchronicity.

Historia z roku 1983 bardzo luźno związana z płytą Bee Gees wydaną w 1981 jest taka. Pan Gienek był fanem Bee Gees i miał ich wszystkie płyty. Natomiast jeśli chodzi o sprzęt, to zapamiętałem, że miał wzmacniacz kwadrofoniczny o mocy bodajże 4x50 W, może trochę więcej. Czyli on miał do dyspozycji 200W, a ja zaledwie kilka. Do tego wzmacniacza był pewnie całkiem niezły gramofon, bo pan inżynier pracował czasem za granicą. Za tą zachodnią, więc miał kasę na fajny wzmacniacz, kolumny, gramofon, a także... mieszkanie, samochód i rodzinę.

Zobaczmy co mogło zagrać na tym sprzęcie quadro. Strona pierwsza, utwór drugi. Widmo prezentuje się w ten sposób:

 

Rys. 2. Strona pierwsza, utwór drugi.

 

Jak widzimy, za charakterystyczne brzmienie hi-hata, którego już teraz na starość praktycznie wcale nie słyszymy, odpowiada zakres powyżej 10 kHz. Zwróćmy uwagę na uderzenie, które wskazuje strzałka. Zostało wybrane dlatego, bo nic go nie "zasłania". Podobnie jest też w prawym kanale.

W tym utworze hi-hat "zaczyna się" mniej więcej od 3 kHz. Problem polega na tym, że jest zrobiony "w trójkąt". Cicho na dole, gdzie go możemy jeszcze usłyszeć i głośno w "naszym" zakresie ultradźwięków. Ogólnie płyta nie brzmi bardzo źle. Po dodaniu wysokich tonów regulatorem barwy dźwięku jest dość znośnie.

Oczywistym celem realizatora było osiągnięcie charakterystycznego brzmienia. W tamtych czasach u nas słuchało się z wysokimi tonami odkręconymi do oporu i włączonym konturem czy "lołdnesem". Na zachodzie pewnie było podobnie, więc dając głośno zakres powyżej 10k realizator wpisywał się w obowiązujący trend.

Z perspektywy osoby starszej taka realizacja dźwięku nie ma żadnego sensu. Wszystko, co jest powyżej 10 kHz nie istnieje. A skoro zakres, który odpowiada za atrakcyjność tej płyty nie jest słyszalny, to jej brzmienie nie jest już atrakcyjne.

Living Eyes jest klinicznym przykładem na to, że od dobrego, future-proof, brzmienia było niedaelko. Niestety, żeby tej płyty posłuchać z przyjemnością trzeba ją zremasterować. Bo oryginału z wieloślada pewnie już nie ma. Nowe masteringi tej płyty są, ale nikt ich nie robił w ten sposób, żeby uwzględnić możliwości słuchu starszych panów. I starszych pań. Panie mi wybaczą, że wypominam im wiek.

Na koniec dodam jeszcze, że wtedy też kupiłem sobie płytę Tiny Turner, podczas jakiegoś wakacyjnego wypadu ze znajomymi, no i poprosiłem pana Gienka o przetłumaczenie tytułów. Private Dancer jeszcze nie było, a płytę kupiłem, bo była zagraniczna. Takie były czasy.

Rys. 3.  Tina Turner– Sunset On Sunset i tłumaczenia.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz